poniedziałek, 4 marca 2013

Są takie dni...

Takie dni, kiedy człowiek zastanawia się, po co w ogóle wylazł z wyrka i kiedy wszystko, czego się dotknie okazuje się katastrofą. Cóż, dzisiaj właśnie taki dzień ma Driada... więc wcale się nie zdziwię, jeśli z jakiejś przyczyny nie uda mi się wrzucić tego posta :P

Najpierw wysłałam paczkę z rysunkami do wydawnictwa (robię ilustracje do magazynu dla dzieci) i po pół godzinie przyszła odpowiedź, że moja wersja ichniego stworka jest za mało stworkowata i że muszę go poprawić :( Szkoda, że nikt nie powiedział tego osobie, która rysowała stwora do zeszłego numeru :P

Potem zabrałam się za bieżące rysunki - bo deadline zbliża się nieubłaganie - i już po godzinie zawiesił mi się Corel - straciłam całą godzinną pracę, bo system uznał, że nie jest w stanie tego zapisać, nawet w trybie awaryjnym. Wiem, mea culpa - trzeba było wcześniej samemu zrobić zapis.
Zaczęłam więc jeszcze raz zapisując zmiany co pięć minut. I całe moje szczęście, bo Corel zawiesił mi się drugi raz robiąc dokładnie to samo, co wcześniej. Nie straciłam na szczęście dużo...

Postanowiłam zrobić sobie jednak przerwę i poszłam przeprać namoczone wcześniej rzeczy. Dopiero jak wieszałam wszystko na sznurku, zauważyłam że moja CAŁKIEM NOWA I ZAŁOŻONA TYLKO RAZ bluzeczka dostała plam. Okazało się, że zafarbowały... czarne similki z aplikacji na przodzie bluzki :( Teraz zastanawiam się, czy:
a) iść do sklepu i opierniczyć wszystkich z góry do dołu za jakość produktu oraz żądać zwrotu pieniędzy, czy...
b) iść do tegoż sklepu i kupić sobie drugą taką samą bluzeczkę, a potem prać ją z najwyższą ostrożnością...
Sama nie wiem... A taki ładny ciuszek był :(

Z tego wszystkiego popadłam w czarną rozpacz, omal nie skasowałam sobie komputera - mojego jedynego narzędzia pracy. Tylko rzeczy martwe potrafią doprowadzić mnie do takiego stanu - bo jak na nie nakrzyczę, to się nie przejmą, a jak nimi rzucę o ścianę, to wprawdzie trochę mi ulży, ale tylko na krótko, jak do mnie dotrze, ile teraz kasy muszę wydać na nowy sprzęt/rzecz.

Niemniej, coś mi jednak wyszło! Obiad mianowicie! Zniechęcona porażkami polazłam do kuchni i zrobiłam sobie omlet - taki puchaty, biszkoptowy, a na to były warzywka gotowane na parze i... niebo w gębie - własnoręcznie przyrządzony sos czosnkowy *__* IT MADE MY DAY! I wszystko zjadłam sama!
...ale jak ktoś chętny, to następnym razem zrobię więcej i się podzielę ;)

Z ostatniej chwili - fatalizm mnie nie opuszcza - blog staje okoniem :P

Staram się zachować spokój... może to tylko przejściowe problemy spowodowane odpaleniem Photoshopa na moim sponiewieranym komputerze...

Ach, gdybym miała kota... Bo koty są dobre na wszystko!

Copyrights © orangeblue, wiersz umieszczony za zgodą autorki, przewspaniałej pani Agnieszki Frączek!
Tymczasem robota w polu :P i muszę się za nią wziąć.