czwartek, 31 października 2013

Czuję presję...

Do rozpoczęcia NaNoWriMo zostało raptem 5 godzin!!! Staram się nie panikować, nawet nie myśleć o tym, ale najzwyczajniej się nie da - od 24h zalewają mnie wiadomości z fejbooka, forum i strony NaNo i coraz bardziej boję się!

Najgorsze, że mój konspekt jest w rozsypce, nie mam głównego złego i dopiero wczoraj wymyśliłam nazwę miasta... jednego... nazywa się Eastgate - i tyle wiem odnośnie geografii.

Dobrze, że mam chociaż mniej więcej przemyślaną trójkę głównycg bohaterów :D

Więc... tego... ehm... Znalazłam pierwszą moją próbę narysowania Keia - kiedy jeszcze miał na imię Kiel i całą historię rozpatrywałam pod kątem fajnego scenariusza do gry, tak więc... wygląda, jak wygląda.
*Driada chowa się do torby czerwona, jak dojrzały pomidor*

Spluwę musiałam zlikwidować (trochę ciężko byłoby z nią biegać, nawet w lekko nagiętej, literackiej rzeczywistości), wdzianko dostał inne, normalne :D

To tyle, idę knuć i zamartwiać się dalej.

piątek, 25 października 2013

Odświeżanie bloga, czyli witaj Stworku!

No proszę, blog przeleżał cały roczek, zakurzył się i pokrył patyną. Pora zrobić jesienne porządki, tym bardziej, że zbliża się listopad a z nim NaNoWriMo, w którym zamierzam dzielnie wziąć udział po raz trzeci.

No tak, i wypadałoby powiedzieć, jak skończyło się zeszłoroczne NaNo. Otóż... napisałam 50 tysięcy słów i więcej a więc wygrałam! Natomiast, mój biedny "Czwarty Tron" utknął w połowie i to z różnych przyczyn. Raz, że zaangażowałam się w pisanie opowiadania zbiorowego (z którego dziwnym trafem wyszła wielotomowa powieść), dwa, że doznałam zwątpienia i to poważnego. Zdałam sobie sprawę, że mój bohater pierwszoplanowy jest płaski, nijaki, że na gwałtu rety potrzebuje poważnej operacji i głębszego tła (za to pewien bohater drugoplanowy niespodziewanie okazał się ciekawszym gościem, niż wydawało mi się na początku - bywa). Kiedyś skończę "Czwarty...", może nawet poświęcę na ten cel któreś NaNo, jednak na ten rok mam już inny plan...

Moja nowa powieść nosi tytuł: "Projekt Eden"... a teraz bezczelnie pochwalę się właśnie zrobioną okładką:

Poznajcie Stworka! Bohatera trzeciego planu!

Więc, o czym jest "Projekt Eden"? Hm... Zawsze mam problem, by w skrócie przedstawić moje pomysły, ale spróbuję.

Wyobraźmy sobie świat po katastrofie, czyli post apo, będące wynikiem kolizji, w której uczestniczył pewien przelatujący przez Układ Słoneczny meteoroit, księżyc i częściowo Ziemia. Kosmiczny kawałek skały zrobił bałagan na miarę tego, który swego czasu uczyniła dżuma. Mamy trzecie pokolenie po apokalipsie, która ostatecznie się nie spełniła. Nadal żyjemy - hura! My, szczury, karaluchy i to, co jest zbyt twarde, żeby dać się tak łatwo zabić. W ziemskim ekosystemie zieje dziura na miarę naszej budżetówki. Technologia też ma się kiepsko - wiele rzeczy zaginęło podczas gruntownego przemeblowania, w czasie którego nikt nie troszczył się o iphony i tablety a o to, jak przetrwać jeszcze jeden dzień.

W tym zniszczonym, dźwigającym się po upadku świecie pojawia się... magia. Nie taka zwykła, nie dym i lustra ani fajerwerki. Jest to magia zwana Kreacją, gdzie obdarzony mocą człowiek może przekształcać żywą materię w... inną żywą materię, he, he. Jest to jednak proces nieprzewidywalny, często nietrwały i prowadzący do powstawania różnego rodzaju hybryd na miarę Stworka z okładki właśnie.

Dalej opowiem w skrócie: Jest Instytut, który skupia Kreatorów i za ich pomocą próbuje przywrócić równowagę w ekosystemie. Mimo szczytnych celów, Instytut jest przedmiotem wielu niepokojących plotek... Mamy też pewną sektę i przepowiednię o Wybrańcu. Mamy w końcu Wybrańca... chyba. Problem w tym, że kobieta, której prorok przepowiedział, że zostanie matką Neo, powiła bliźniaków. Jeden z nich, Sil jest zdolnym Kreatorem. Jego starszy (o całe sześć minut) brat, Kei jest poszukiwaczem zaginionych technologii. Są tak podobni, jak różni. Na dokładkę mamy też dziewczynę - Dinę. To drobna, zuchwała, tajemnicza osóbka. A Eden? Eden to las stworzony przez pierwszych Kreatorów. Zupełnym przypadkiem zresztą - chcieli tylko wzbogacić i oczyścić glebę a wyrosła im dżungla... pełna nieznanych dotąd gatunków roślin.

Ach, ach. Mam nadzieję, że będzie mi się miło pisać oraz, że w tym roku dojdę do sakramentalnego "The End"!

poniedziałek, 4 marca 2013

Są takie dni...

Takie dni, kiedy człowiek zastanawia się, po co w ogóle wylazł z wyrka i kiedy wszystko, czego się dotknie okazuje się katastrofą. Cóż, dzisiaj właśnie taki dzień ma Driada... więc wcale się nie zdziwię, jeśli z jakiejś przyczyny nie uda mi się wrzucić tego posta :P

Najpierw wysłałam paczkę z rysunkami do wydawnictwa (robię ilustracje do magazynu dla dzieci) i po pół godzinie przyszła odpowiedź, że moja wersja ichniego stworka jest za mało stworkowata i że muszę go poprawić :( Szkoda, że nikt nie powiedział tego osobie, która rysowała stwora do zeszłego numeru :P

Potem zabrałam się za bieżące rysunki - bo deadline zbliża się nieubłaganie - i już po godzinie zawiesił mi się Corel - straciłam całą godzinną pracę, bo system uznał, że nie jest w stanie tego zapisać, nawet w trybie awaryjnym. Wiem, mea culpa - trzeba było wcześniej samemu zrobić zapis.
Zaczęłam więc jeszcze raz zapisując zmiany co pięć minut. I całe moje szczęście, bo Corel zawiesił mi się drugi raz robiąc dokładnie to samo, co wcześniej. Nie straciłam na szczęście dużo...

Postanowiłam zrobić sobie jednak przerwę i poszłam przeprać namoczone wcześniej rzeczy. Dopiero jak wieszałam wszystko na sznurku, zauważyłam że moja CAŁKIEM NOWA I ZAŁOŻONA TYLKO RAZ bluzeczka dostała plam. Okazało się, że zafarbowały... czarne similki z aplikacji na przodzie bluzki :( Teraz zastanawiam się, czy:
a) iść do sklepu i opierniczyć wszystkich z góry do dołu za jakość produktu oraz żądać zwrotu pieniędzy, czy...
b) iść do tegoż sklepu i kupić sobie drugą taką samą bluzeczkę, a potem prać ją z najwyższą ostrożnością...
Sama nie wiem... A taki ładny ciuszek był :(

Z tego wszystkiego popadłam w czarną rozpacz, omal nie skasowałam sobie komputera - mojego jedynego narzędzia pracy. Tylko rzeczy martwe potrafią doprowadzić mnie do takiego stanu - bo jak na nie nakrzyczę, to się nie przejmą, a jak nimi rzucę o ścianę, to wprawdzie trochę mi ulży, ale tylko na krótko, jak do mnie dotrze, ile teraz kasy muszę wydać na nowy sprzęt/rzecz.

Niemniej, coś mi jednak wyszło! Obiad mianowicie! Zniechęcona porażkami polazłam do kuchni i zrobiłam sobie omlet - taki puchaty, biszkoptowy, a na to były warzywka gotowane na parze i... niebo w gębie - własnoręcznie przyrządzony sos czosnkowy *__* IT MADE MY DAY! I wszystko zjadłam sama!
...ale jak ktoś chętny, to następnym razem zrobię więcej i się podzielę ;)

Z ostatniej chwili - fatalizm mnie nie opuszcza - blog staje okoniem :P

Staram się zachować spokój... może to tylko przejściowe problemy spowodowane odpaleniem Photoshopa na moim sponiewieranym komputerze...

Ach, gdybym miała kota... Bo koty są dobre na wszystko!

Copyrights © orangeblue, wiersz umieszczony za zgodą autorki, przewspaniałej pani Agnieszki Frączek!
Tymczasem robota w polu :P i muszę się za nią wziąć.